piątek, 14 kwietnia 2017

Waglewski & Maleńczuk & Adam Bałdych Sextet




Adam Bałdych Sextet, koncert w klubie New York w Łodzi (dawniej Lizard King)

Muzyka lekko pijana. Uwalniająca słuchacza od siebie. Kiedy rzeczywistość pyta dziecięco-naiwnie wprost muzyka odpowiada niejednoznacznie. Dźwięki i słowa tą samą zabawą. Wzruszamy się gdy mamy świadomość wypowiadanych pierwszych i ostatnich słów. Umysł początkującego, pierwsze słowo i ostanie. Na coś takiego nie można się przygotować, zawodzą wszystkie mechanizmy obronne. Trzeba więc otworzyć się i skoczyć w bezpieczną nieskończoność. Czemu człowiek jest tak głupi, że nie ma łatwego i naturalnego dostępu do pełni świadomości, czemu ciągle musi raczyć się miazmatami, okruchami....Z jazzem jest tak, że chodzi w tej muzyce zarazem o nic i o wszystko. Jazz białemu człowiekowi rozpiął krawat i poluzował pasek u spodni, pozwolił kobiecie w pewnym nieładzie odsapnąć przy drinku. Mamo-muzyko, bawmy się i uśmiechajmy do siebie.

Jakoś tak się porobiło, że się dzieje. Zawsze coś się zadzieje. Znikanie w umieraniu i radosne mocne tu i teraz. Powroty. Oczyszczanie pamięci. Ludzka powtarzalność człowieka. Osobiste cierpienie. I niepowtarzalność. Przemijanie czyli ciąg zniknięć i pojawień. Jestem , jestem...

Adam Bałdych



Maciej Maleńczuk, koncert w Manufakturze (noc zakupów :))


Nie byłem przygotowany na wysłuchanie całego koncertu, ale dwie pierwsze, tak przecież dobrze znane piosenki, przykuły moją uwagę na tyle mocno, że półtorej godziny z Maleńczukiem minęły nie wiadomo kiedy. To wielki i wspaniały pieśniarz, który z powodzeniem poświęcił swoje życie muzyce. Dawno już żaden facet na scenie tak mnie nie nakręcił. A to był przecież banalny koncert w domu handlowym. Pierwszy raz zetknąłem się z talentem Maleńczuka we wtorkowy wieczór, gdzieś w połowie lat 80tych kiedy to na drugim programie TV, zaprezentowano jego jedną piosenkę wykonaną w akompaniamencie gitary w ramach fragmentów z Rawy Blues. Piosenka była bluesowa i opowiadała historię chłopaka, który wiedziony instynktem miłości i wolności zawitał do pewnego amerykańskiego miasteczka. Jako, że jego rozczarowanie owym miejsce było ogromne, postanowił ten burdel puścić z ogniem. Formalnie utwór bardzo podobny do "St.James infirmary" ("Szpital św. Jakuba Louisa Armastronga). Już nigdy więcej nie natrafiłem na tę pierwszą w życiu usłyszaną piosenkę Maleńczuka - dziełko zniknęło, rozpłynęło się, ale w pamięci zostało zapisane. Potem widziałem MM jak rozbija butem znicz podczas Zaduszek Bluesowych w ŁDK, chyba był pijany, pewny siebie dał słaby, krótki koncert przy akompaniamencie perkusji. Pomyśleć tylko, że w tamtych czasach na koncertach nie sprzedawano alkoholu więc trzeba było upoić się tanim winem w bramie. A pomysł z paleniem znicza na scenie słaby bo dymił i śmierdziało, a młodzi chcieli się bawić, nie zaś się smucić. Zamiast solowej płyty MM otrzymaliśmy alternatywną "Bela Pupę" Pudelsów (1988) i rockowy "Cały ten seks" Homo Twist (1994) stąd pewne moje rozczarowanie w owym czasie  tymi płytami.

St.James infirmary

 Maciej Maleńczuk



Voo Voo, "7", płyta z 2017 r.

Opowieść o mężczyźnie, który subtelnie przeżywa dni tygodnia, zaczynając od jego środka czyli środy. Każdy z nas żyje szybkim upływem dni tygodnia, dodatkowo wielu nie-przytomnieje alkoholem, a dzienny rytm wyznaczają nam niemal automatycznie wykonywane obowiązki. Odczuwanie tu i teraz przeciętnego człowieka nie jest zbyt silne a to z dwóch powodów: notorycznego niewyspania i braku umiejętności sprawnego osiągania wzmożonej uważności. I tak oto mamy poczucie czasu przelewającego się przez palce.  Voo Voo przychodzi nam więc z pomocą. Niczym tabletka dla duszy, poszczególne piosenki opisujące dni tygodnia, nadają kolorytu, subtelnych różnic - bo przecież każdy poniedziałek jest jednak inny. Słońce prześwietla czwartek, wiatr smaga wtorkiem, sobota biegnie, niedziela odpoczywa, potyka się piątek, wokół środy wirują w ciszy pozostałe dni tygodnia. Jest w tej poetycko-muzycznej podróży pewien poziom oświecenia.

Twórczość Wojciecha Waglewskiego można podzielić na kilka okresów, zaczynając od hipisowskiego (od zespołu Fatum po Osjan), przejściowym i ważnym momentem była współpraca w ramach projektu Zbigniewa Hołdysa "I ching" (1982-83), następnie okres neurotycznych pierwszych płyt VooVoo (od 1985 r.) i udziału w sesji MVNH "Świnie"(1985), radosnego, żywiołowego grania lat 90tych, który prawdopodobnie zakończyła płyta "OOV OOV" z 1998 r., piszę prawdopodobnie ponieważ od lat 90tych nie śledzę tej twórczości tak dokładnie, zaś ostatnie kilkanaście lat to liryka refleksyjna, muzyczne zadumanie się. Płyta "7" klimatem jest bardzo bliska trzeciej płycie VooVoo "Sno-powiązałce"(1987) i pierwszej płycie solowej "Waglewski gra-żonie" (1991). Tak jak koncerty Waglewskiego wypadają słabo (tak jakby artysta nie miał już nam nic do powiedzenia), to płytę "7" słucha się znakomicie. Nie tyle szkoda festynowej żywiołowości płyt z lat 90tych ile dawnego buntu kiedy to muzyka przeszywała dźwiękami powietrze.

VOO VOO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz